„Na werandzie” to jeden z obrazków, w których zarysowuje Konopnicka wywózkę Polaków na Sybir. Sprawdź szczegółowe streszczenie tego utworu.
Na werandzie – Konopnicka – pdf
Możesz również pobrać streszczenie w wygodnym do odczytu formacie pdf – ma zaledwie dwie strony: Maria Konopnicka – Na werandzie (streszczenie).pdf
Na werandzie – streszczenie
Siedliśmy właśnie do czarnej kawy na werandzie, wtem usłyszeć można było głos męski śpiewający coś na kształt dziadowskiej, odpustowej pieśni. Gospodarz też nasłuchiwał, ale nikogo nie było widać. Nagle, gdy już dostrzec można było twarz człowieka śpiewającego, gospodarz zbladł i jego oczy osłupiały. Reszta towarzystwa zdawała się tego nie zauważyć – panowie i panie rozmawiali, chłodzili się wachlarzami. Znałam gospodarza od niedawna, ale widziałam, że coś jest nie w porządku. Był to człowiek bezżenny, bogaty, lubiący życie towarzyskie. Nikogo nie zdziwiło, że przyjechał i szybko szukał gruntu. Dlatego też zorganizował duże przyjęcie.
Tymczasem spod lasu wynurzyła się postać rosłego mężczyzny. Dało się odróżnić słowa, które śpiewał:
„…Święty Mikołaju.
Trzymaj wilka w raju,
Trzymaj go za nogę,
Aż trafię na drogę!“
Drogi od dworu rozchodziły się na lewo i prawo, a na ich styku stał krzyż – przy nim zatrzymał się idący. Jedna z dróg prowadziła na ganek domu, a druga do karczmy. Ktoś wybrał drogę do dworu – gospodarzowi aż zaczęły trząść się ręce, a szklanka obijać o zęby, gdy pił. Chwilę potem z domu wybiegł prędko kredencerz i zastąpił przybyszowi drogę coś mu tłumacząc.
Gospodarz zaproponował gościom przejście do salonu z podwórka, jednakże mówił tak, jakby miał ściśnięte gardło. Postanowiono jednak zostać, czekać na księżyc – co bardzo zmartwiło gospodarza. Wydawał się, jakby miał zaraz zemdleć. Usiadł na stołku ledwo trzymając się na nogach.
Przechodzień szedł prosto ku dworowi. Mimo pełnego lata miał na głowie futrzaną jakucką kapuzę, z długiemi do wiązania uszami; na grzbiecie gunię starą, porozrywaną, pokazującą nagość niepokrytej koszulą piersi; nogi w łykach, parcianą torbę przez plecy i gruby kosztur w ręku. Orli jego profil ostro się rysował w przejrzystem powietrzu; hardą, pięknie osadzoną głowę niósł wysoko, twarz miał śniadą, burzliwą, zbrużdżoną, brodę ciemną, kędzierzawą, coś wyzywającego, coś nieugiętego w ruchu i w całej postaci. O kilka kroków za nim szedł kredencerz ze spuszczoną głową, mnąc w ręku serwetę. Widocznem było, że mu się misya nie powiodła, a i to także było widocznem, że mu ten obdartus imponuje. Istotnie. Było to uosobienie siły i swobody. Wyniosły, prosty, gibki, mimo potężnej budowy, szedł krokiem równym, pewnym, zakreślając w powietrzu grubym swoim koszturem kółka, jak spacerową laseczką.
Okazuje się, że podróżny to znany gospodarzowi Antoszek – sam siebie nazywający żebrakiem, bezdomnym włóczęgą i straceńcem. Spotkaniu mężczyzn przyglądają się wszyscy zebrani na przyjęciu. Mężczyzna przychodzi, bo nie zaznał odpuszczenia tyle lat. Nie słucha pytań gospodarza. Mówi o tym, że już 20 lat tak idzie. Jego mowa wzbudza zainteresowanie zebranych. Mężczyzna wspomina tę ziemię, tę łąkę, którą podobno dobrze znał. Zna ludzi tu mieszkających. Na myśl o tym w oczach stają mu łzy. Mówi, że wszyscy tu mieszkający powinni chodzić dumni.
Opowiada też, że raz przyszedł do niego list od brata (chodziło o podpisanie dokumentów dotyczących tego, że to brat miał uprawiać ziemię i dbać o nią pod nieobecność drugiego, choć własność miała pozostać ta sama. Zesłany podpisał te dokumenty z tęsknoty i miłości).
W liście odpisał też „ Bracie! — pisałem — tak kocham was, że ginę od kochania, tak tęsknię bez was, że ginę od tęsknoty, i tak pragnę do was, że ginę od pragnienia… Ginąłem… Alem nie zginął.” Trzymała go tęsknota.
Pewnego razu czekając tak na swój koniec podjął decyzję, by przeskoczyć czas i wybrać się w drogę. Ciągnęła się tak, że myślał wręcz, że szybciej doczeka się śmierci, niż końca tej drogi. Myślał, że nie wróci nigdy. Udało mi się jednak wrócić: Wróciłem nie do dziedzictwa swego, ale na cudze śmietnisko, na śmietnisko hańby braterskiej… Okazało się, że brat fałszywie mu powiedział, że nic nie było jego i wygnał go z tego kawałka ziemi.
Mówi, że wstyd to dla ich matki, że urodziła takiego fałszywego wielmożnego pana i włóczęgę żebrzącego. Dziwi się, ż goście chcą tu jeszcze choć podać mu rękę. Tymczasem „Skupieni dokoła niego panowie i panie patrzyli z ciekawością i trwogą. Gospodarz odsuwał się ze swoim fotelem coraz dalej, coraz głębiej, patrząc w przychodnia, jakby urzeczony.
Po chwili żebrak opanował się, obtarł twarz ręką, skłonił się i rzekł zmienionym głosem:
— Wielmożni państwo przebaczą Antoszkowi… Jak umie, tak ludzi zabawia… Po świecie z koszturem chodzi, historye różne ot tak, wymyśla sobie… Zwyczajnie, żebrak, włóczęga…
Mówił to lekkim, swobodnym tonem światowego człowieka. A kiedy ten i ów sięgnął do kieszeni, skinął przecząco ręką i ku wyjściu się zwrócił. Towarzystwo rozstąpiło się przed nim w milczeniu, służba się cofnęła od schodów. Prosty, wyniosły, zstąpił po nich zwolna w swojej kapuzie i nie oglądając się szedł drogą ku krzyżowi na rozstaju.
Tam twarzą na ziemię padłszy, rozkrzyżował się, jakby w ogrójcowej męce.
A księżyc tymczasem wysoko na niebie stanął i przepiórki wabić się zaczęły.
Od blizkiej wsi kościelnej zadudniły wracające po odpuście wozy, a droga zaroiła się gromadkami kobiet i dzieci.
Wtedy Antoszek z ziemi wstał, na koszturze się swoim oparł i zaczął śpiewać:
„…Święty Mikołaju.
Trzymaj wilka w raju,
Trzymaj go za nogę,
Aż trafię na drogę!“
Bibliografia
M. Konopnicka, Na werandzie, [w:] idem, Obrazki i opowiadania, wybór i wstęp. A. Brodzka, Warszawa 1953.