Przejdź do treści

Bolesław Prus – Omyłka – streszczenie


Omyłka Bolesława Prusa to jedna z najdłuższych nowel pozytywistycznych, niemniej jednak należy do kanonu literatury poruszającej ważne dla naszego narodu problemy. Akcja noweli skupiona jest wokół powstania styczniowego i trwających w tamtym okresie walk powstańczych. Przeczytaj szczegółowe streszczenie noweli Omyłka Bolesława Prusa.

Omyłka – Prus – streszczenie pdf


Możesz również pobrać streszczenie w wygodnym do odczytu formacie pdf – ma zaledwie 6 stron: Bolesław Prus – Omyłka (streszczenie).pdf


Omyłka – streszczenie

Dom mojej matki (mówi Antoś) stał na brzegu miasteczka, przy ulicy obwodowej, wzdłuż której mieściły się budynki gospodarskie, sad i ogród warzywny. Za domem były grunta między drogą i gościńcem. Ze strychu widać było kościół, rynek, żydowskie sklepiki, drzewa i samotną chatę.

Miałem wtedy lat 7, chowałem się przy matce. Była wysoka i silna. Pracowała od rana do nocy, opiekowała się krowami, kurami, końmi. Po śniadaniu szła w pole, gdy wracała do domu, czekali na nią różni interesanci. Ciągle kręcili się przy niej ludzie, ona wszystkich znała i pomagała. Rąbała drzewo, szyła bieliznę, nawet obchodziła budynku w nocy. Jedyne, co ją nie interesowało, to jedna chata i jej mieszkańcy. 

Ojciec mój od kilku lat nie żył, codzień modliłem się za niego. Raz ukazał mi się jego dusza we śnie, ale powiedzieli mi, że to był tylko blask księżyca. Miałem też brata starszego o kilkanaście lat. Ledwie go pamiętam – ładnie ubrany sposobił się na doktora. Nieraz wychodziłem na strych, by patrzeć na miasto, do którego jeździł i brat i matka. Śledziłem wzrokiem pocztową bryczkę i kątem oka widziałem chatę. Widziałam tam głowę kota i zastanawiałem się, czy nie mieszka tam czarownica. 

Czas uciekał mi szybko w życiu. Do pokoju weszła niańka Łukaszowa, powiedziała, że Walek już wyjechał. Matka wzięła pęk kluczy i wyszła. Łukaszowa klęczała pod kominkiem, wtem przestałem udawać, że śpię i zacząłem wskakiwać na niańkę. Niańka próbowała ubrać mi nocną koszulę i majtki (zszyte razem z kaftanikiem). Mówiła, żeby się nie kręcił i nie wyrywał. Pogroziła, że zaniesie mnie do starego za Olszynę, od którego i złodziej ucieka. Dopytywałem, kto to, ale nic więcej nie powiedziała, nie wiedziała, kto to. 

Łukaszowa przyniosła mi jedzenie. Wtem przyszedł nauczyciel – pan Dobrzański, ale protestowałem, by nie pójść. Szedłem jednak bardzo wolno. Zajrzałem przez okno, a pan Dobrzański tam siedział. Pocałowałem jego rękę i powoli wyciągałem z szuflady zaszyty i kajety. 

Dziś nie rozumiem, jak wytrzymywałem te 2 godziny koszmaru, które nazywały się lekcją. Siwy surdut pana Dobrzańskiego nadzorował mnie. Mówił, że powinienem na lekcji zachowywać się cicho, jak w kościele. Największą mękę stanowiły dla mnie przerwy w upomnieniach pana Dobrzańskiego. Jako wzór do kaligrafii przepisywał mi „Ojczyzno moja…”. Powtarzałem też wierszyk ten na głos. Kaligrafia była zawsze na koniec i lubiłem tę część lekcji. Po niej następowało powtarzanie na wyrywki.

Raz podczas takiego odpytywania zapytałem go, czy na pewno wszystkich trzeba kochać. Pan Dobrzański odpowiedział, że należy kochać wszystkich, jednak nie tych, którzy nas zdradzili. Nie wyjawił mi jednak tego. Niańka wchodziła i wtedy kończyła się lekcja. Niańka i matka wnosiły posiłki.

Potem siadaliśmy do obiadu wszyscy razem. Matka pytała, jak się dziś sprawowałem. Pan Dobrzański mówił, że słyszał na poczcie, że Francuz zaczął się ruszać. Matka z Dobrzańskim prawie się pokłócili, ale niańka uspokoiła ich wnosząc półmisek kiełbasy. Dobrzański zmówił modlitwę dziękczynną za posiłek. Pocałowałem w rękę mamę i pana Dobrzańskiego. Ja poszedłem na dwór, a oni pili piwo. Pan Dobrzański wreszcie poszedł do domu. 

W dni świąteczne było u nas bardzo wesoło, przychodziło dużo gości, starsi siadali do kart, młodsi się bawili w loteryjkę, w ślepą babkę. Namówiono kasjera do grania na gitarze do tańca. Było pięć panien, a nas kawalerów tylko trzech. 

Na kolację wnoszono herbatę, zrazy z kaszą, czasami gęś pieczoną. Był także krupnik, gorąca wódka z miodem, cynamonem i goździkami. Czasem czułem się dorosły, szczególnie kiedy dawano mi pół kieliszka. Pamiętam pana kasjera. Siadał na środku pokoju, zakładał nogę na nogę i zaczynał grać i śpiewać. Różne były przygrywki i śpiewane do nich wiersze. Kasjer zagrał pieśń „Lecą liście z drzewa” na żądanie kobiet. Sprawdzano co chwilę, czy ktoś nie podsłuchuje pod oknem. Kasjer chciał zaśpiewać coś bardzo zakazanego. Pan kasjer był zadowolony publicznym uznaniem jego rewolucyjności. Zaśpiewał kolejną pieśń patrząc w panią burmistrzową. Tym razem była to ballada Alpuhara Mickiewicza z Konrada Wallenroda. Burmistrz Franio wyszedł zbulwersowany. Burmistrz uprzedzał, by go nie drażnić, bo jest jak tykająca bomba. Wszyscy zebrali się do wyjścia.

Gdy niańka położyła mnie do łóżka i zgasiła świece. Potem rano widziałem, jak siedzi przed kominkiem i mówi znowu „Oho, już ci się chce zbytków”. 


W połowie marca przypadały moje ósme urodziny. Na kilka dni przedtem Stachurski, szewc, brał mi miarę na pierwsze buty. Kiedy zdjąłem but, zajechała przed nasz dom bryczka. Młody człowiek przyszedł do mamy od brata. Był to chłopiec 20-letni, bardzo ładny, ucałował mamę, zaprzyjaźnił się w moment z szewcem, w kilka minut potem oczarował Łukaszowę. Panu Dobrzańskiemu dał cygaro, mnie wystrugał wiatrak, a mamie powiedział sekret gotowania piwa w domu. 

Bardzo był pomocny, rzadko bywał w domu, wszyscy go lubili, tylko matka miała jakieś wątpliwości. Uważała, że chce robić interesy w mieście i dlatego zaprzyjaźniał się z prostymi ludźmi. Okazało się, że pan Leon znał wszystkich, co zeszli się na moje urodziny. Pan kasjer przygrywał, ale pan Leon zabrał mu gitarę, lecz zaśpiewał smutno, aż panie się popłakały. Pan Leon następnego dnia wyjechał.  W końcu kwietnia pan Leon przyjechał po raz drugi. Znowu przywiózł prezenty. Chciał dokładnie rozejrzeć się w miejscowości. Nazajutrz poszliśmy na sumę. Nagle ze środka kościoła wysunęły się naprzód ważne osobistości i uzyskały błogosławieństwo księdza. Nie pamiętam, co się dalej stało, bo zemdlałem. 

Obudziłem się w mieszkaniu księdza, gdzie była moja matka i kasjer. Kasjer biegał po pokojach i prosił, by wszyscy poświadczali, że niczemu nie jest winien, bo pierwszy wybiegł z kościoła. W domu czekał pan Leon, jednak musiał jechać do miasta. Zachowanie Pana Kasjera wzbudziło niepokój i niedługo potem został oskarżony przez innych, że to on był winny niebezpieczeństwo. 

Pewnego dnia mama poprosiła pana Dobrzańskiego, żeby poszedł ze mną do miasteczka kupić materiały biurowe. Zauważyliśmy na rynku tłum, wśród nich był kasjer. Wtem jakiś stary mężczyzna wychodził z piekarni i napadnięto go. Goniono tamtego mężczyznę, a on uciekał. Pan Dobrzański wychodził ze sklepu, spostrzegł go kasjer i zaczął iść ku nam. Powitał Dobrzańskiego oznajmiając, że udało im się, że to on (kasjer) to zrobił, że ukazał zdrajców. 

Pan Dobrzański mnie odprowadził do domu, a ja powiedziałem wszystko matce. Dopiero Łukaszowa wyjaśniła mi, że mężczyzną zaszczutym na rynku był ten z chaty za naszym domem. Od tej pory mój nauczyciel zrobił się rozgoryczony, często nazywał kasjera politycznym agitatorem. Burmistrzowi mówił, że to wielki cymbał, ten kasjer. Ciągle myślałem, kim jest ten mężczyzna z chaty. 

Zawsze próbowałem wykraść się do chaty. Niekiedy drętwiałem pod samą chatą z przerażenia, ale z czasem oswoiłem się z chatą. Stała ona między gęstymi krzakami, wąwozami, było tam dużo ptasich gniazd. W jednym miejscu usłyszałem szeletst. Dotarłem do małego zagłębienia, wreszcie na wzgórku stała chata. Ze ścian opadło wapno, okienka były zasłonięte. Na starych drzwiach bielił się napis SZPIEG. W tej chwili jakiś bocian gniewnie zasyczał. 


Upłynęło 1,5 roku i przyszła zima. Była ogromna zawieja, śnieg zasypywał wszystko. W jednej z takich chwil wyglądałem przez okna i zobaczyłem za szybą jakiś przedmiot. Był to czlowiek, który na ławce za oknem siedział ze zwieszoną głową. Powiedziałem matce, że może tam zamarzł, matka wysłała Walka po niego. Przyprowadzono podrożonego. Płomień oświetlił twarz podróżnego – wtedy Łukaszowa się przestraszyła. Był to człowiek z samotnej chaty. 

Burza tak go zmęczyła, że nie dał rady iść dalej. Matka poleciła dać mu mleka. Łukaszowa celowo rozlała mleko. Wreszcie Walek postawił garneczek przy przybyszu. Łukaszowa bała się, czy nie będzie on tu nocował. Uważa, że ten człowiek jest przeklęty. 

Wtem usłyszeliśmy głośne wołanie. Był do chłopiec starego mężczyzny. Okazuje się, że parobek znał go już, bo chłopak ten łapał psy w mieście. Chłopiec i mężczyzna z chaty zniknęli w sieni. Matka kazała wyrzucić garnczek, z którego pił mężczyzna. Poszli wygnani na śnieżycę. Zapytałem potem matkę, czy zagubionym podróżnym Bóg zsyła anioła. Matka mówi, że tak, że Bóg opiekowałby się także najlichszym stworzeniem. 


Nowy rok zaczął się bardzo dobrze. Pan dobrzański pierwszy raz dał mi cenzurę – same celujące oceny i wzorowe zachowanie. Mama kazała mi zrobić sanki – byłem bardzo szczęśliwy zjeżdżając na nich. Na początku sanki często jeździły na mnie, ale potem nauczyłem się nimi kierować.  Pewnego dnia chciałem przewieźć sankami Łukaszowę. Ta nie miała humoru, gdyż powiedziała, że właśnie dziś ogłoszono, że jest wojna. Kucharka powiedziała, że służyła u Macieja, który znał Francuza. Wojna przyniosła wiele śmierci. Uważają, że głupstwem jest porywać się z takimi siłami. 

Pan Dobrzański, burmistrz i ksiądz proboszcz rozprawiali w pokoju głośno o Francji, polityce i jej położeniu. Mężczyźni unosili się. Uzgodnili, że każdy powinien swoje zdanie. Nauczyciel wierzył, że Francja przyjdzie z pomocą, burmistrz w to nie wierzył. Mama zauważyła, że podsłuchiwałem. Powiedziałem, że pójdę na wojnę i ostrzyłem swój nóż. Przez kilka dni kipiało w miasteczku. 

Mama rozmawiała z panem Dobrzańskim, że dużo młodzieży się marnuje, a ten pocieszał, że trzeba tylko czekać na przyjście Francuzów. Nazajutrz chciałem wysmarować buty, żeby iść na wojnę. Niańka wzięła mnie jednak i zbiła. Niańka pokazała mi tym sposobów, jakby strasznie było na wojnie. Ten osobliwy pogląd ochłodził mój heroizm, ale nadal chciałem iść na wojnę. 

Od dnia, kiedy usłyszałem o wojnie, moja matka była bledsza i smutniejsza. Listy do brata wysyłała pocztą, ale o bracie nie mówiła nic. Przed Wielkanocą siedzieliśmy ja, mam, pan Dobrzański. Mama zaczęła czytać list, oparła głowę na jednej ręce, nagle zbladła. Powiedziała do nauczyciela, czy wie, że Władek poszedł. Mówi, że wydali na niego 10000, ale poświęciła wszystko, by dać mu dobre życie. Ten poszedł na wojnę nie szanując tego wszystkiego. Matka myślała, że wróci tu i osiądzie, chciała go chociaż widywać przy obiedzie. Matka płakała, że syn nawet nie wie, jakie cierpienia jej tym sprawił. 

Nauczyciel powiedział matce, że to wina czasów. Powiedział, że kiedy tak desperuje, to pomoże jej znaleźć syna. Obiecał, że napisze do znajomych, znajdzie jego adres. Wtem za oknem zauważyli starego człowieka, nauczyciel nie widział go. 

Tego samego wieczora zebrały się u nas burmistrzowie z córkami. Powiedzieli, że niedługo mężczyźni wrócą z wojny i może będą skorzy do małżeństwa. Wychodzą przecież jednostki, a setki siedzą w domu. Na przykład kasjer wygrzewa się u pieca, a inni giną. 

Kasjer nagle stał się prawdziwym męczennikiem, narzekał na panny, które chcą się z nim ożenić, a chcą się pozbyć tego, który został. Założył wysokie buty i przyjmował prezenty od kobiet, ale w końcu odczytywał te prezenty jako kompromitujące. W końcu wyjechał, a potem doszła wiadomość, że zginął w bitwie. 

 

Pan Burmistrz był wściekły, że zginął, że bił się walecznie, ale list ten tak wygląda, jakby on sam go pisał innym charakterem pisma. Ksiądz radził nie spieszyć się z pogrzebem. Wtem po trzech tygodniach ukazał się pan kasjer. Mówił, że brał udział w ciężkich bitwach, ale pan Dobrzyński i burmistrz w ogóle nie wierzyli, że był na polu bitwy, ponieważ w jego opowieściach było dużo sprzeczności. Kasjer chciał przedstawić dowody, że przeżył bitwy. Pokazał kartkę z nominacją na pomocnika naczelnika parafii. Pan Dobrzański w ogóle w to nie uwierzył.

Nadeszła wiosna, a ja oczekiwałem czegoś niezwykłego. Raz zobaczyłem coś nowego w pokoju – była to pierwsza mucha. Potem przyleciały pierwsze skowronki, pierwsze bociany, czasem wróbel siadał na gałęzi. Wszystko mnie przerażało, gdy nagle niańka krzyknęła „Już idzie!”. Był to jednak tylko Walek z miasta. Innego dnia jednak przyszedł pan kasjer. Mówił do mamy, że boi się, żeby nie było głupstwa w czasie wojny. Rozważał on nawet wyjazd ze strachu za granicę, ale za radą matki stwierdził, że zostanie. 

Zapytałem matkę, co to będzie. Ona kazała mi się nie martwić. Rzeczywiście uspokoiłem się, była to krótka chwila szczęścia. Jak zwykle wieczorem rozebrała mnie niańka i zasnąłem. Nagle usłyszałem jakiś głos i zerwałem się, pobiegłem do łóżka mamy, ale mamy nie było. Z ulicy dochodził szmer, słyszałem kroki, konie, turkot wozów. Zuważyłem, że ktoś pod domem się modli. Wdrapałem się na strych, mówiłem sobie, że nie ma duchów. Zobaczyłem, że na bocznej drodze sunęła żmija, która zmierzała do samotnej chaty. Na gościńcu zobaczyłem większego potwora. Łukaszowa powiedziała mi, że to wojsko. 

Zszedłem na dół do mamy, a potem ubierając but zasnąłem. Rano przybiegł do nas kasjer, prosił o szklankę wody. Mama i kasjer mówili o wojsku przechodzącym w nocy. Niezwłocznie połknął swoją nominację. Okazało się, że jednak w nocnym świetle połknął trzyrublowy papierek, a zostawił nominację. Stracił jedyne pieniądze na życie. 

W południe przyszedł pan Dobrzański. On też przypominał, że szło w nocy dużo wojska. Ja jednak powiedziałem nauczycielowi, że coś słyszę, że okna drżą. Dobrzański nie wierzy mi i myśli, że mówię o tym, żeby nie odpytywał mnie z wierszyka. Przyszła jednak jeszcze matka i ona także potwierdziła, że szyby drżą.

Niańka, matka i Dobrzański oraz parobek panikowali, że zbliżała się bitwa. Ja ze strychu niewiele widziałem, więc uznałem, że ja też bym potrafił brać w tym udział. Nauczyciel zawołał mnie na dół i kazał mi dalej recytować wiersz. Wreszcie odgłosy były tak głośne, że pan Dobrzański kazał mi zamknąć książki. 

Kasjer podchodził bardzo spokojnie. Przybiegła nagle pocztmajstrowa i oopowiadała, jak z prezydentową pakują rzeczy. Ja nawet nie wiedziałem, że odgłosy strzałów oznaczają śmierć. Ja tylko raz widziałem utopionego chłopca i teraz wyobrażałem sobie wielu martwych chłopców. 

Kasjer oznajmił, że wyjeżdża, a burmistrz czuł, że musi zostać. Ja dostałem niedobrą zupę wodziankę, gdy nagle huk był blisko nas. Niańka kazała nam iść do lochów, bo bała się, że nas wszystkich zabiją. Pani Stachurska kazała mamie iść do miasta, ja też chciałem, ale mi mama kazała zostać. Ponad lasem pojawiła się chmura dymu. Spojrzałem na miasto, a tam ludzie pakowali całe swoje dobytki. 

Na środku gościńca widać było dziwną scenę. Tłum mieszczan o coś się spierał, widocznie proboszcz nie pozwalał im iść ku gościńcowi. Odepchnęli jednak proboszcza i pobiegli dalej. Nagle jednak cały tłum zaczął uciekać. Wieczorem spadł deszcz. Mama kazała zamknąć okiennice. Mama była znużona, ja rozmyślałem o przeszłych wydarzeniach. Znowu słyszałem ten sam szelest wojsk. Hucząca fala zbliżała się do miasta, do naszego domu. Dom zatrząsł się. Przytulałem się do kolan matki. Przyszedł do nas pan Dobrzański, który nagle był wychudły. Dowiedzieliśmy się o ludziach i o kasjerze, który pod koniec bitwy stracił on wszelką przytomność i chciał przebrać się albo za Żyda, albo za kobietę. Na znak, że idzie wojsko, uciekł jednak gdzieś kasjer i nie ma po nim śladu. Wyobraża sobie on, że tylko jego ścigają, co negatywnie oceniał nauczyciel. Mama zatrzymywała u nas pana Dobrzańskiego. 

Wieczorem usłyszeliśmy na ganku czyjeś kroki. Przyszedł gość z chaty. Przyprowadził on im innego gościa – ranionego. Był to Władek, raniony w bitwie. Wypił kieliszek wódki i było mu lepiej. Obiecał, że już nie pójdzie z domu. Wyznał, że uratował go właśnie stary człowiek. 

Okazało się, że pan Dobrzański i stary człowiek razem służyli. Nauczyciel wypomina Władkowi, że był waleczny i zdolny, ale na emigracji szatan go opętał. Stary człowiek zarzucał nauczycielowi, że zapewniał, że pomogą Francuzi, że weźmie karabin. Różnice były w ich poglądach i przez przynależność do partii. Dobrzański zdanie swojej partii traktował jako zdanie ogółu, a że stary człowiek sprzeciwiał się, to nazwano go potem szpiegiem. Stary człowiek przypomniał, że to on jeszcze ich wspierał, nawet finansowo. Śledzili go i dowiedzieli się o pewnym majątku jego i postrzegli za zdrajcę. On jednak na ten majątek pracował dzielnie po nocach i został gałganiarzem (śmieciarzem). 

Władek szepnął, że była to straszna omyłka. Pan Dobrzański zbliżył się do starego człowieka, mama przytulała mojego brata, a ja się rozpłakałem. Wszyscy wydawali się być pogodzeni. Po wyjściu starego człowieka wszyscy zajęli się Władkiem. 

Brat nie miał się źle, mama leczyła go w domu. Był już maj, ale było zimno. Przyszedł pan kasjer i chciał się przywitać z Władkiem. Kasjer opowiedział, co mu się zdarzyło – wyglądało to na wyjątek z historii Rinaldiego. Przekonał się na własne oczy, że pustelnik jest rzeczywiście szpiegiem. Widział, jak występowali z jego chaty oficerowie. Mówił, że za każdym krzakiem widział kilku nieboszczyków. 

Okazało się, że powiesili starego szpiega. Kasjer nie mógł uwierzyć, że się pomylił. Dziwił się, że Dobrzański go nie bronił, a sam szpieg też nic nie mówił. Nauczyciel rzucił się z rękoma na kasjera. Kasjer szybko wybiegł z pokoju. Mój brat pobiegł za nim. Szukał jednak najpierw matki. Dobiegł do niej do wąwozu. 

Szli razem przez krzaki do putelni starca. Spotkali tam chłopca, który niegdyś był ze starcem u nich w chacie. Chłopiec powiedział, że zdjął powieszonego z dyndusa i złożył go w domu. 

Władek z matką poszli do chaty starca i spostrzegli, że była ona bardzo biedna. W rogu chaty leżało przykryte czarną płachtą ciało starca. Matka i syn uklękli przy nim i zmówili pacierz „Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie”. 


Dziś za miastem już nie ma samotnej chaty. Ale potok szemrze tak dawnie, na wzgórzach latem pachną wrzosy, a w wąwozach rozlega ą się radosne śpiewy ptaków. Nad źródłem stoi czarny ze starości krzyż, na którym  jeszcze można wyczytać:

…Światłosć wiekuista …
Resztę mchy zatarły. Gdzieniegdzie widać rdzawe osobliwych form piętna,
 jak gdyby w tym miejscu przed laty nawet drzewo krwawymi łzami płakało.

Pełny tekst lektury – Omyłka – Bolesław Prus

Pełny tekst noweli można znaleźć także w serwisie wolnelektury.pl: https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/prus-omylka.pdf.


Bibliografia

B. Prus, Omyłka, wstęp i koment. J. Kulczycka-Saloni, Warszawa 1987.

Dodane przez: Dominika Byczek

Komentarze: 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zajrzyj też tu